[WYWIAD TYGODNIA] Marek Kondraciuk: Trochę tęsknię za dobrym dziennikarstwem
– Jak powinny wyglądać klasyczne media w dobie Internetu? Na pewno nie mogą się ścigać z Internetem, bo z nim nie wygrają. Chyba powinny iść w kierunku zaciekawienia komentarzem, spostrzeżeniem. Może nie tak rozbudowanym jak dawniej – mówi nam w WYWIADZIE TYGODNIA Marek Kondraciuk, który przez wiele lat pisał jako redaktor kilku redakcji o łódzkim sporcie. Były już dyrektor wydziału sportu UMŁ jest również autorem niedawno wydanej książki o historii łódzkiej siatkówki „Serwuje Łódź – stulecie łódzkiej siatkówki”.
Pasja od dziecka i zajęte weekendy
Jak to się stało, że zostałeś dziennikarzem?
Marek Kondraciuk: – To jest ciekawa historia, bo ja chciałem zostać dziennikarzem już w wieku 9 lat. Mój ojciec był wielkim kibicem sportowym, chodziliśmy na wszystkie mecze, wszystkie imprezy oglądaliśmy i ja ten sport chłonąłem. W wieku 9 lat zacząłem trenować pływanie, ale wyników nie było. Potem zacząłem grać w piłkę nożną we Włókniarzu Łódź, gdzie bardzo szybko trafiłem do seniorów, których prowadził wówczas Stanisław Baran. W tej drużynie byli dużo starsi gracze, ja byłem kilkanaście lat młodszy od nich. Szybko jednak złapałem kontuzję, moje stawy nie były przygotowane na takie obciążenie.
Przyjacielem mojego ojca był znany dziennikarz Jerzy Mrzygłód. Jeździli razem na urlopy i w 1963 roku w Sierakowie siedzieli w restauracji „Pod Jeleniem”. Chciałem ich zawołać na obiad, ale ojciec postanowił pochwalić się przed przyjacielem, jak się jego syn interesuje sportem. A ja wówczas czytałem od deski do deski po stopkę redakcyjną wszystkie gazety sportowe. Jurek Mrzygłód spytał mnie, kto zdobył złote medale dla Polski na mistrzostwach Europy w boksie w Moskwie. Przyznałem, że to za łatwe pytanie, wiadomo, że Kulej i Pietrzykowski, więc powiedziałem o wszystkich finałach i wymieniłem wszystkich medalistów we wszystkich kategoriach. To mnie przekonało i wtedy postanowiłem, że będę dziennikarzem sportowym. Po maturze chciałem iść na AWF, ale ojciec przekonał mnie na kierunek humanistyczny.
Poszedłem więc na prawo, a jak tylko dostałem absolutorium, wybrałem się do redakcji „Głosu Robotniczego”. Pan Mietek Wójcicki dał mi szansę, żebym coś napisał o eliminacjach do spartakiady młodzieży w szermierce. I w ten sposób powoli wchodziłem w dział sportowy, wówczas chyba najlepszy w Polsce. Pracowali w nim Boguś Kukuć i Wojtek Filipiak. Koledzy mnie szybko zaakceptowali, zorientowali się, że mam coś do powiedzenia i mam wiedzę. Z początku pisałem o dyscyplinach niszowych, które mi zostawały i to mi dużo dało. Chodziłem na ten sport przez małe „s”. Teraz ludzie wchodzący do zawodu dziennikarza chcieliby od razu pisać o najważniejszych wydarzeniach i robić wywiady z najlepszymi sportowcami. Niemal wszystkie weekendy od tego czasu zacząłem spędzać wszystkie weekendy w redakcji i drukarni.
Jak reagowała twoja rodzina na to, że nie było cię weekendami w domu?
– To jest bardzo trudne dla dziennikarzy, by wykonywać dobrze swój zawód, ale bez szkody dla rodziny. Mnie się to chyba udało, wszystkie wolne chwile poza weekendem poświęcałem rodzinie kosztem hobby i innych rzeczy. Kiedyś policzyliśmy, że pracujemy 50 niedziel w roku (dwie wchodziły w skład urlopu) i jakieś 40 sobót. Pracowaliśmy każdego roku ok. 90 dni więcej niż w innych zawodach. Nigdy nie udało mi się zjeść obiadu w niedzielę. Było to bardzo trudne do pogodzenia, ale sport był tak wielką pasją, że w ogóle się wtedy nad tym nie zastanawiałem.
Bliskość gwiazd sportu, niezliczone anegdoty
Poznałeś przez ten czas wielu ludzi, wielu sportowców. Kto utkwił ci w pamięci i dlaczego?
– Rzeczywiście poznałem wielu sportowców. Były to czasem spotkania epizodyczne, na konferencjach prasowych, mam na myśli tu te największe gwiazdy sportu. Miałem spotkania z Beckenbauerem, Chilavartem, Joachimem Loewem. Dosyć długie wywiady udało mi się zrobić z Podolskim, Klose, Pavlem Nedvedem, ale nie były to jakieś znajomości. Jeśli chodzi o polskich sportowców, to dobre relacje mam z Otylią Jędrzejczak, czterokrotną olimpijką, Agnieszką Nagay, Olą Urbańczyk. Przyjaźnimy się, utrzymujemy cały czas kontakt z topowymi koszykarkami z czasów mistrzostw Europy: Sylwią Wlaźlak, Edytą Koryzną, Agnieszką Jaroszewicz, a także ze starszym pokoleniem koszykarek m.in. z Małgosią Kwiatkowską, która mieszka w Sydney. Sporo pisałem o Marcinie Gortacie, chyba powstało piętnaście tekstów i stąd mamy dobrą relację.
Dobrze znam się ze Zbigniewem Bońkiem i dobrze pamiętam pewien epizod w mojej karierze dziennikarskiej, w którym sporo mu zawdzięczam. W 2005 roku po śmierci papieża Jana Pawła II zastanawialiśmy się, co napisać. Powstał wtedy taki tekst o relacjach papieża ze sportem „Atleta Boży”. Redaktor naczelny po tym tekście wysłał mnie od Rzymu na pogrzeb papieża i dostałem trudne zadanie relacjonowania tego wydarzenia dla gazet Polska Presse, ale musiałem relacjonować to inaczej niż największe agencje. Od razu próbowałem znaleźć miejsce w hotelu, ale było to już niemożliwe. Zadzwoniłem do Zbigniewa Bońka, a on po jakimś czasie oddzwonił, podał mi adres hotelu.
Po przylocie okazało się że to hotel Ritz, w którym Zbyszek poprosił o zniżkę. Miałem salon do pracy, salon sypialny i salon kąpielowy – tylko dla siebie. Podziękowałem mu telefonicznie, a on zaproponował kawę, co uznałem za kurtuazję. Faktycznie jednak spotkaliśmy się u niego w biurze i zaproponowałem mu rozmowę nie o sporcie, a o jego relacjach z papieżem. Wówczas nastąpił półtoragodzinny monolog, okraszony anegdotami.
Ogromne zmiany w funkcjonowaniu mediów
Podczas twojej długiej dziennikarskiej pracy nastąpiły dwa niezwykle ważne przełomy. Pierwszy to zmiana ustrojowa w 1989 roku i konieczność przystosowania się do innej rzeczywistości ekonomicznej w mediach. Drugi to wejście i upowszechnienie Internetu, które zmieniło mocno dziennikarstwo. Czy trudno było się w tych momentach przystosować?
– Oczywiście, było to trudne. Ja byłem nauczony dziennikarstwa, w którym obowiązywały pewne zasady. Jak chcesz coś skomentować, to musisz to widzieć i być na zawodach. Jak chcesz o kimś pisać, to musisz z nim rozmawiać. Gdy chcesz kogoś skrytykować, musisz mieć argumenty nie do podważenia, a nie lekką ręką oceniać. Takie zasady kiedyś obowiązywały.
To pierwsze wydarzenie było chyba nawet trudniejsze dla nas wszystkich. Pojawiło się wtedy mnóstwo nowych redakcji i rozgłośni i mnóstwo ludzi przyszło do tego zawodu bez przygotowania. Chcieli mieć łatwą i przyjemną pracę. Gdy ja zaczynałem, trzeba było mieć swoją dziedzinę, w której było się ekspertem lub miało się ambicje nim zostać. Po drugie trzeba było władać dobrą polszczyzną. Dzisiaj wystarczy poczytać czy też posłuchać relacji telewizyjnych, by się przekonać, że te zasady nie są przestrzegane. Ludzie bez wiedzy na temat dyscypliny wypowiadają się o niej. Mikrofon w ręku mają też ludzie, którzy nie potrafią się poprawnie wypowiedzieć.
Odbiorcy w dzisiejszych czasach są nastawieni na krótki i szybki komunikat. Chcą mieć informację szybko i nie czytają dłuższych tekstów i analiz.
– Tak się zmienia świat. Źródeł informacji jest mnóstwo, kiedyś była tylko gazeta. Kiedyś usnąłem przy telewizorze na meczu HSV z Juventusem z Bońkiem w składzie. Obudziłem się i nie znałem wyniku. Musiałem dopiero kupić gazetę, by go poznać. Dzisiaj w każdej chwili mam to w Internecie, łącznie z filmami i powtórkami. Źródeł informacji i samych informacji jest teraz mnóstwo, większym problemem jest ich jakość. Często są to miałkie i powierzchowne informacje. Pytanie, czy ludzie to czytają, bo my im to dajemy, czy też my dajemy takie informacje, bo oni tego oczekują. Moim zdaniem ludzie czytają o sensacjach, bo właśnie my im to dajemy, bo jest to łatwiejsze. O wiele trudniej jest napisać pogłębiony i fachowy komentarz. Oczywiście są też zdania odmienne, nie uważam, że na pewno mam rację. Być może ludzie chcą czytać tylko o sensacjach.
W pewnym momencie, gdy już odchodziłem, dowiedziałem się, że miarą mojej pracy ma być liczba kliknięć. Zamiast fachowego komentarza siatkarskiego mogłem napisać o ładnej siatkarce, że jest brzydka. Wszyscy pewnie by w to klikali i przekonywali, że nie mam racji. I to miała być miara mojej pracy?
Tęsknota za dobrym dziennikarstwem
Twoim zdaniem we współczesnym świecie jest jeszcze miejsce na dziennikarstwo, o którym mówisz? Na fachowy, pogłębiony komentarz, analizę i ocenę?
– Chyba coraz mniej. Trzeba pewnie rozważyć, w jaki sposób ten komentarz powinien zostać podany. Na pewno nie w takim starym stylu, jak ja pracowałem. To już nie ma racji bytu. Fachowość się jednak zawsze obroni. Gdy napiszesz coś kompetentnie, widać, że się znasz i napiszesz coś mądrego, to ja tego nie odrzucę nigdy.
Problemem jednak może być to, że ludzie teraz czytają głównie tytuły i nagłówki…
… którymi media teraz też żonglują. Kiedyś przeczytałem tytuł, że Lavaraini odchodzi. Pomyślałem, że zwariował, odchodzi tuż przed igrzyskami w Paryżu? Dopiero na samym końcu tekstu było napisane, że odchodzi z włoskiej drużyny, którą prowadził. Dlatego trochę tęsknię za dobrym dziennikarstwem, które opierało się na wiedzy i języku polskim. Jak powinny wyglądać klasyczne media w dobie Internetu? Na pewno nie mogą się ścigać z Internetem, bo z nim nie wygrają. Chyba powinny iść w kierunku zaciekawienia komentarzem, spostrzeżeniem. Może nie tak rozbudowanym jak dawniej. Kiedyś, gdy obsługiwałem mundial, przesłałem 86 długich tekstów, na całą kolumnę. Kto by dziś tyle przeczytał, nawet jeśli byłoby to o gwiazdach piłki nożnej.
Książka o historii łódzkiej siatkówki, będą następne
Kiedyś mówiłeś, że piłka wodna jest jednym z twoich ulubionych sportów. Które jeszcze?
– Na pewno siatkówka. W książce, która się ukazała, napisałem o swoich związkach z siatkówką. Jako młody chłopak lubiłem grać we wszystko, ale w siatkówkę najbardziej. W szkole mało grałem w koszykówkę, dopiero później. Później w pracy dziennikarskiej siatkówka stała się taką moją działką, moją dyscypliną. Pierwszą imprezę, jaką pamiętam, był Puchar Świata w Łodzi w 1965 roku. Były to fantastyczne mecze. Polska wygrała 3:2 z Japonią, wcześniej przegrała 2:3 ze Związkiem Radzieckim. Miałem swojego idola, Nekoda się nazywał, był rozgrywającym i miał tyle wzrostu co ja. Potem w okresie mojej aktywności dziennikarskiej nastąpił czas, kiedy to koszykarki ŁKS-u były potęgą. Miałem świetne relacje z Józefem „Ziuną” Żylińskim i Andrzejem Nowakowskim i wieloma zawodniczkami. Stąd ta koszykówka też była mocno obecna w moim życiu. Oczywiście piłka nożna również, każdy z nas o niej pisał.
Po tylu latach pisania o sporcie i potem po roli dyrektora wydziału sportu UMŁ przejście na emeryturę było dla ciebie łatwe?
– Po niemal 40 latach pisania przychodzi taki moment, że człowiek ma już przesyt sportu. Nigdy przed tym sportem nie uciekałem i od niego nie stroniłem, ale był moment, w którym poczułem, że muszę zacząć też robić coś innego. Nie chciałem tylko pisać o meczach. Sprawozdania, wywiady mają swój schemat i nie będę się rozwijał. Wymyśliłem sobie, że będę pisał reportaże z podróży zagranicznych o tych ciekawych miejscach, w których byłem. Nie traktowały one o sporcie i dały mi oddech, ale też poczucie rozwijania swojego warsztatu. Jest mnóstwo tekstów, które chciałbym może kiedyś wydać, gdy będzie trochę więcej czasu. Teraz sporo energii i czasu zabrała mi książka „Łódź serwuje” o stuleciu łódzkiej siatkówki, piszę też książkę o łódzkiej koszykówce. Jest co robić, więc przejście na emeryturę było łatwe.
źródło: inf. własna